Więcej informacji
Spis treści Rozdział I Moje życie z depresją i nerwicą................................................. 7 Rozdział II Stosunek rodziny........................................................................ 11 Rozdział III Szukanie pomocy........................................................................ 17 Rozdział IV Motywacja do pracy nad sobą................................................... 23 Rozdział V Koniec mówienia o chorobie, zastąpienie słowa „muszę" słowem „mogę"........................................................................... 37 Rozdział VI Ośmieszanie lęku........................................................................ 43 Rozdział VII Niepodsycanie lęku negatywnymi myślami............................. 47 Rozdział VIII Przebaczenie................................................................................ 53 Rozdział IX Modlitwa i rozmowa z Bogiem.................................................. 57 Rozdział X Myśl.............................................................................................. 63 Rozdział XI Afirmacje...................................................................................... 69 Rozdział XII Wizualizacja................................................................................ 79 Rozdział XIII Praca nad zdrowiem fizycznym................................................. 89 Rozdział XIV Zwierciadła.................................................................................. 95 Rozdział XV Zakończenie................................................................................. 103 Bibliografia.................................................................................. 105 Rozdział 1 Moje życie z depresją i nerwicą To był koszmar. Nie mogłam ze sobą wytrzymać. Bałam się dosłownie wszystkiego. Bałam się samego lęku i oczekiwania na następny. Byłam zmęczona i wyczerpana tą nerwową sytuacją. Zapowiedzią lęku był niepokój, trzęsło mnie, a jednocześnie odczuwałam słabość. Musiałam pozostawać w ciągłym ruchu w przekonaniu, że podczas leżenia bądź siedzenia mogę umrzeć. Drżały mi kolana, ręce się pociły, a przed oczami miałam rozmazujący się jak za mgłą obraz. Grunt pod stopami stawał się nierówny, grząski i zapadał się. Brakowało mi powietrza, zasychało w gardle, a serce biło jak oszalałe. Obraz na krótko wyłączał się i następowała kilkusekundowa ciemność. Myślałam, że mnie rozerwie, że nie wytrzymam ani sekundy dłużej we własnej skórze. Byłam przekonana, że umieram. Reakcje nerwowe następowały błyskawicznie, jedna po drugiej. Nie potrafiłam nad nimi zapanować. Wpadałam w panikę, moje ruchy były nieskoordynowane. W owej tragicznej dla mnie chwili ratowałam się ucieczką w zaciszne miejsce, w którym nie mogła mnie dostrzec żadna para oczu. Po kilkunastu minutach dochodziłam do siebie. Byłam wyczerpana i zrezygnowana. Oddech zaczął się wyrównywać. Puls wracał do normy. Nareszcie mogłam usiąść. Moja cera odzyskiwała naturalny różowy kolor. Wszystko wracało do pozornego spokoju. Boże, jakże bałam się tego stanu. Moje ciało drżało nadal, drętwiały mi górne i dolne kończyny. Poruszałam nimi niespokojnie, szczypiąc się palcami po zesztywniałych policzkach. W głowie rodziły się różne pytania i pozostawały bez odpowiedzi: - Co ze mną będzie? - Może przez tę chorobę wszyscy mnie odrzucą? - Czy te objawy kiedyś ustąpią? - Czy dam sobie z nimi radę w codziennym życiu? - Czy nauczę się żyć z lękiem? - U kogo mam szukać pomocy? Siedziałam w fotelu, zrezygnowana i zagubiona, panicznie bałam się następnego napadu lęku. Ogarniał mnie przejmujący smutek. Nachodziła mnie myśl o odebraniu sobie życia. Znalazłam się w tunelu bez światła. Użalałam się nad sobą, zastanawiając się nad sensem istnienia. Znowu nasuwały się pytania bez odpowiedzi: - Dlaczego akurat mnie spotkała taka choroba? - Czym sobie zawiniłam? - Kto chce mnie ukarać? Rozczulaniu się nad sobą, pretensjom do losu i łzom cieknącym ze smutnych oczu nie było końca. Okrucieństwo nerwicy polegało nie tylko na tragedii wewnętrznej chorego, ale także na ukrywaniu cierpienia przed ludźmi. W moim otoczeniu nikt nie rozumiał tej choroby. Sama także zaczęłam wierzyć, że jestem nienormalna i zachowuję się nieracjonalnie. W tym czasie pracowałam w szkole jako nauczycielka i często korzystałam ze zwolnień lekarskich. W gabinecie internisty usłyszałam, że jestem niezrównoważona psychicznie. Był początek lat dziewięćdziesiątych. Pewna lekarka skierowała mnie do psychiatry, który zamienił ze mną zaledwie parę słów. Swoją uwagę skupił na wypisywaniu recepty na leki antydepresyjne i uspokajające. Po zażyciu tych medykamentów czułam się otępiała i rozbita, ale lęki i smutne myśli nie minęły. Podczas następnej wizyty wspomniany pan doktor przepisał mi inne specyfiki, po których miałam wrażenie, że moje ciało rozpada się. Pamiętam, jak leżałam w łóżku i patrzyłam wystraszonym wzrokiem w sufit. Wydawało mi się, że moja głowa i ręce zostały oddzielone od reszty ciała. To było okropne uczucie. Gdy dzisiaj wspominam to przerażające zdarzenie, ciarki przechodzą mi po plecach. Nikomu nie życzę podobnych wrażeń. Od tamtej pory nigdy już nie wzięłam pigułki na uspokojenie. Wciąż miałam nadzieję, że ktoś mi ulży w cierpieniach niepozwalających normalnie funkcjonować w życiu codziennym. Dostałam skierowanie na oddział nerwic, gdzie miałam przebywać około trzech miesięcy. Tutaj codziennie miałam okazję konsultować się z psychologami, a co najważniejsze, z ludźmi o takich samych bądź podobnych problemach zdrowotnych jak moje. Każdego dnia odbywały się grupy terapeutyczne. Tu nie czułam się wyobcowana, nie musiałam ukrywać swoich reakcji na lęk. Wszyscy słuchali siebie nawzajem ze zrozumieniem; nikt nie wyśmiewał się z nikogo. Podczas zajęć grupowych odgrywaliśmy różne scenki z życia osobistego, w zależności od potrzeb uczestników. To wtedy nastąpił przełom w moim nastawieniu uczuciowym do rodziców. Dowiedziałam się skąd biorą się moje lęki, cierpienia psychiczne, zniekształcone, pełne obaw wyobrażenia o świecie i otaczających mnie ludziach. Gniew, złość, żal i poczucie winy zdominowały mój umysł. Wróciłam do domu zupełnie rozbita. W głowie szalała burza myśli: „Jak mogę zaufać obcym ludziom, skoro zostałam odrzucona, oszukana i pozbawiona miłości przez swoich najbliższych". Obwiniałam się, że tak długo zachowywałam bierną i uległą postawę wobec krzywd psychicznych, aż stałam się kaleką. Mieszkam w małej miejscowości na południu Polski, więc nic dziwnego, że szerokim echem rozeszła się wiadomość o moim pobycie w szpitalu. Zawdzięczam to zwolnieniom lekarskim, na których widniała pieczątka: „Oddział nerwic". Często słyszałam za plecami takie oto stwierdzenia: - Nauczycielka i leczy się psychiatrycznie? - Ludzie się pytają, czy jest pani normalna? Spotęgowała się moja nienawiść do siebie za to, że nie potrafię dać sobie rady sama ze sobą. Najbardziej bolały mnie oskarżenia mijające się z prawdą. Nigdy nie żaliłam się i nie opowiadałam o smutnym dzieciństwie. Nie wyciągałam osobistych problemów na światło dzienne, dlatego byłam odbierana jako rozpieszczona jedynaczka, która po śmierci ukochanej mamy nie daje sobie rady w życiu. Dostawałam potężne razy ze wszystkich stron. Jak zatrute jadem strzały, celnie godziły w moją psychikę. Cierpiałam, męczyłam się z otoczeniem obserwującym mnie uważnie i dokuczającym uszczypliwymi uwagami na temat mojego zachowania. Choroba uczyniła z codziennych obowiązków brzemię zbyt ciężkie, by je unieść. Smutek i lęk coraz bardziej osaczały mnie swoimi szponami. Wtedy dotknęłam dna psychicznego. Rozdział 11 Stosunek rodziny do choroby Moje zachowanie zmieniało się diametralnie z dnia na dzień. Z ruchliwej, pełnej energii i zaradnej osoby stawałam się smutną, pasywną, przestraszoną istotą. Popadałam w coraz większy smutek przerywany napadami lęku. Odsuwałam się od rodziny i nie uczestniczyłam w rozmowach i wspólnym spędzaniu czasu podczas posiłku czy oglądania telewizji. Unikałam telefonów i spotkań ze znajomymi. Zamknęłam się w świecie lęku, pozbawiona jakiegokolwiek sensu życia. Gdybym miała zilustrować mój stan psychiczny i fizyczny na różnych etapach życia, namalowałabym dwie rośliny. Ta przed chorobą byłaby piękna, z rozłożystymi, zielonymi gałązkami i nieśmiałymi kwiatami poszukującymi słońca, a ta z czasów nerwicy, bezlistna i zwiędła, uginałaby się bezwładnie i dotykała obumarłym kwiatem ziemi. Tak samo zdrowy człowiek zmienia się drastycznie podczas depresji i nerwicy. Uśmiech zostaje zastąpiony ukrytym w oczach smutkiem, optymizm wypierają myśli pełne niepokoju i pesymizmu. Rodzina przerażona moim stanem zdrowia starała się wyrwać mnie z marazmu. Przekonani o tym, że powinnam jak najczęściej przebywać wśród ludzi, starali się zapewniać mi jak najwięcej kontaktów z otoczeniem. W dni wolne od pracy i zajęć szkolnych organizowali wycieczki do pobliskich miejscowości turystycznych. Te pomysły budziły we mnie paraliżujący strach. Wpadałam w panikę. Nie potrafiłam zapanować nad swoimi reakcjami wśród bliskich, a co dopiero ukrywać je przed obcymi. Czułam się jak zalęknione, zamknięte w klatce zwierzę, osaczone ze wszystkich stron ciekawskim tłumem. Obwiniałam się, że nie umiem docenić starań najbliższych. Patrzyłam z zazdrością i żalem na ludzi. Obserwowałam ich uśmiechnięte usta i szczęśliwe oczy. Drażnił mnie dźwięk śmiechu i brzmienie głosów przepełnionych radością. Byłam zła, że nie potrafię się cieszyć ani śmiać tak jak inni. Zrezygnowana i zawiedziona rodzina obrała inną taktykę walki z chorobą. Zabierali mnie na spacery do lasu i pobliskie łąki. Przy ognisku opowiadali różne zabawne historyjki i wymyślali śmieszne zabawy Dwoili się i troili, byle tylko ujrzeć na mojej twarzy choćby cień uśmiechu. A ja z posępną miną, resztkami sił szłam na spacer, często odpoczywając. Bałam się, że nie starczy mi energii na drogę powrotną. I znowu czułam, że zawiodłam rodzinę, że ich starania spełzły na niczym. Błędne koło zacieśniało się. Bliscy robili wszystko, aby mi pomóc, a ja coraz głębiej wpadałam w lęki i melancholię. Mąż aranżował spotkania z osobami, które niegdyś ceniłam za postawę życiową. Wprawdzie zamieniałam z nimi kilka zdań, ale rozmowa nie przebiegała tak jak dawniej. Skupiona na swoich objawach emocjonalnych, prosiłam w duchu o jak najszybsze zakończenie spotkania, żeby znaleźć się w domu z dala od wszystkich. Rodzina, tracąc cierpliwość, po paru miesiącach zaprzestała uszczęśliwiania mnie na siłę. Nadal tkwiłam w chorobie, pogrążając się w smutku, cierpieniu i bezsilności. Załamany tym faktem mąż zawiózł mnie do neurologa, a później do psychiatry. Sytuacja stała się beznadziejna, gdy wizyty nie dawały żadnych widocznych rezultatów, a leki nie spełniały pokładanych w nich nadziei. W czasie choroby najbardziej potrzebowałam akceptacji rodziny, okazywania miłości, a przede wszystkim cierpliwości. Nie umiałam się zmienić, mimo iż domownicy robili co w ich mocy, abym była inna - taka jak dawniej. Wyjazdy, rozmowy z ludźmi, wpływały na mnie destrukcyjnie. Porównując się z innymi, stawałam się coraz bardziej zrezygnowana, dopadało mnie zwątpienie, że kiedykolwiek wyrwę się ze szponów nerwicy. Mąż lubił nagrywać kamerą różne wydarzenia z życia rodziny. Mieliśmy kasety z wczasów nad morzem, pobytu w górach i innych ważnych uroczystości. W okresie mojej choroby mąż wciąż nagrywał. Byłam zła, zarzucając mu egoizm i brak wyczucia sytuacji. On odpowiadał spokojnym głosem, że będę miała okazję dokładnie przyjrzeć się swojemu zachowaniu i próbować je zmienić. Te słowa bardzo mnie bolały i wyprowadzały z równowagi. Gdy nikogo nie było w domu, oglądałam nagrane filmy. Porównywałam swoje zachowania w różnych okresach życia. Płakałam, użalając się nad sobą, że tak cierpię, widząc na ekranie całkowitą zmianę swojej osoby. Głównym motywem filmu była zagubiona, przygarbiona postać ze smutnym wyrazem twarzy. Pewnego razu mąż podniesionym głosem powiedział, abym wreszcie przestała użalać się nad sobą, bo to do niczego dobrego nie prowadzi. Po tym zdarzeniu starsza córka miała do mnie pretensje, że przez najmniejszy objaw nerwicowy wpadam w panikę jak histeryczka, a tak naprawdę nic poważnego mi nie dolega. Stwierdziła także, że mam urojone lęki i najwyższy czas, abym zdała sobie z tego sprawę i przestała na nie tak emocjonalnie reagować. Niestety, to były słuszne zarzuty, ale w owym czasie nie docierały do mnie. Młodsza córka również straciła do mnie cierpliwość. W przypływie żalu opowiedziała mi o mamie swojej koleżanki, która podobnie jak ja choruje na depresję. Z opowieści wynikało, że owa pani świetnie radzi sobie z tą chorobą, w przeciwieństwie do mnie. Pracuje, odwiedza znajomych, chodzi na działkę ignorując wszelkie objawy. Zaskoczyło mnie to. Z drugiej strony pomyślałam, że córka czuje złość na sytuację panującą w domu. …...................