Więcej informacji
Wpaść w pokrzywy. Pech... a może błogosławieństwo?Dr Wolf-Dieter Storl ukazuje skarb ukryty w tych pozornie wrogich roślinach. W nich, oraz w wielu innych popularnych roślinach, naszych trawników i działek. Roślinach, które choć uważane za chwasty, przynoszą zdrowie każdemu, kto nauczy się wykorzystywać ich potężną, leczniczą moc. Wykorzystaj siłę natury. Wylecz dowolną dolegliwość od kataru po nowotwory. Poznaj przepisy z jedynej swego rodzaju książki kucharskiej napisanej przez wybitnego etnobotanika, antropologa i wykładowcę uniwersyteckiego. Książki kucharskiej, która zapewni Ci nie tylko pełny żołądek, ale coś znacznie cenniejszego...Bestseller w Niemczech – dziś dostępny dla Ciebie Autor: Wolf-Dieter Storl Wydawnictwo: Studio Astropsychologii Ilość stron: 223 Format: 145 x 205 mm Kolor: czarno-biały Papier: offset 80 g Oprawa: miękkaSPIS TREŚCIWprowadzenie ................................................................. 7 Pokrzywa .................................................................... 14 Bylica ...................................................................... 53 Bluszczyk kurdybanek ........................................................ 78 Podagrycznik ................................................................ 99 Babka ...................................................................... 117 Skrzyp polny ............................................................... 142 Stokrotka .................................................................. 167 Gwiazdnica ................................................................. 185 Mniszek .................................................................... 195 Bibliografia ............................................................... 216 Spis przepisów według nazw roślin .......................................... 222 Spis przepisów według zastosowania ......................................... 223 WPROWADZENIEStaropogański znawca ziół wziął do ręki dziewięć magicznych roślin przeciw truciźnie i zarazie. Tą „zieloną dziewiątką" pokonał budzące grozę „małe robaczki, bez skóry i kości", które zagnieździły się w ciemnych głębiach ciała i odbierają człowiekowi siłę. Uczynił tak za przykładem szamańskiego boga czarów Odyna-Wotana. Odyn nauczył go pieśni i znaków runicznych, za pomocą których można było zamawiać i zaklinać cierpienie. W anglosaskim błogosławieństwie ziół (spisanym w XI-wiecznym Wessex) mówi się o Odynie: „Wziął dziewięć cudotwórczych gałązek i uderzył w trującego robaka, który zakradł się, aby zniszczyć człowieka".Stare błogosławieństwo roślin kończy się następującymi sentencjami:„Owe dziewięć ziół mają zatem moc przeciw dziewięciu złym duchom przeciw dziewięciu zaraźliwym chorobom przeciw śmierdzącej truciźnie przeciw wściekłej truciźnie przeciw żółtej truciźnie przeciw zielonej truciźnie przeciw ciemnej truciźnie przeciw brązowej truciźnie przeciw purpurowej truciźnie przeciw robaczywej zarazie przeciw trującej zarazie kiedy jakaś trucizna nadleci ze wschodu albo jakaś przybędzie z północy albo jakaś z zachodu nawiedzi ludzkość".Z pewnością mógłby ktoś przypuszczać, że w przypadku tych leczniczych i magicznych roślin mamy do czynienia z jakimiś rzadkimi, egzotycznymi albo skądinąd nadzwyczajnymi roślinami. Tymczasem wymienione w anglosaskim błogosławieństwie ziół rośliny to całkiem zwyczajne zioła, takie jak choćby bylica, babka, rumianek, pokrzywa, trybula czy dziki koper włoski, które określilibyśmy raczej jako chwasty. Jeszcze w średniowieczu pobożni chrześcijanie stosowali nadal tych „dziewięć" ziół. Nie zawsze były to te same; kompozycja wiązki ziół była w zależności od miejsca tak różna, jak różne były dialekty, ale zawsze były to proste, pospolite, dzikie zioła. W Czechach były to na przykład macierzanka (tymianek), babka, mniszek, krwawnik, kaczeniec, werbena, farbownik, pokrzywa i rzepik. Takim zestawem leczono, czarowano, zaklinano błyskawice i diabła; zioła te noszono jako wianek na głowie, wywary z ziół wlewano do wody służącej do kąpieli, mieszano je z maściami i kadzono nimi. Często zbierano je w dni szczególnie święte, przede wszystkim na dzień św. Jana Chrzciciela (24 czerwca) albo na Wniebowzięcie Marii (15 sierpnia). Owe dziewięć zielonych ziół spożywano także jako pewien rodzaj potrawy kultowej, aby naładować siebie ich siłą i aby przez cały rok być zdrowym.W dzisiejszych czasach istnieje wiele książek o ziołach opierających się na farmakologicznych, dokładnych analizach roślin. Niestety, rośliny wymieniane w tych książkach traktowane są praktycznie tylko jako „pojemniki" na substancje chemiczne. Porządkuje się je ze względu na zawarte w nich alkaloidy, zawierające siarkę heterozydy, glikozydy, flawo-noidy, związki goryczkowe, saponiny i tak dalej. Jednak tradycyjny znawca ziół przyjmuje to ze spokojem, ponieważ on wie: każda roślina jest czymś więcej niż tylko sumą martwych substancji w niej zawartych. Postrzega roślinę jako istotę żywą, wybierającą sobie w dość inteligentny sposób takie substancje, których potrzebuje do podtrzymania siebie przy życiu. Przeżywa roślinę jako osobowość, jako istotę z długą historią na tej ziemi. Rozmawia i komunikuje się z nią, gdyż czuje, że ona nie tylko ma ciało, ale także coś takiego jak „umysł i duszę", tyle że owe wyrażają się zupełnie inaczej niż u ludzi. Przyjaciel roślin nie jest w stanie poznać każdej roślinnej osobowości i z nią się zaprzyjaźnić. Podobnie jest z ludźmi, też nie jesteśmy w stanie być na ty z każdym w mieście, więcej, nawet w sąsiedztwie. Mamy jednak swoich przyjaciół, których dobrze znamy i na których możemy polegać. W rachubę wchodzi tutaj tylko garstka. To są, jak powiedzieliby Indianie, nasi roślinni sprzymierzeńcy. Również Maria Treben, ciesząca się dzisiaj największym uznaniem spośród tych mądrych kobiet, które są prawdziwymi ekspertkami od ziół, bierze przede wszystkim takie zioła, które przeciętny zjadacz chleba najchętniej nęka środkiem chwastobójczym albo elektryczną kosiarką. Podbiał, tasznik, dziurawiec, przytulia, mniszek, szczawik, krwawnik i tym podobne, tak nazywają się najlepsi pomocnicy tej zielarki. Ona także reprezentuje pogląd, że potrzebna jest tylko garść ziół – wystarczy siedem albo osiem – żeby wyleczyć wszystkie choroby. Istotne jest jednak to, że doskonale zna się te rośliny i kocha je, że jest się zdolnym pojmować je jako osobowości: wtedy one sprawią prawdziwe cuda. Przyjrzymy się tutaj dokładniej dowolnie wybranym dziewięciu takim roślinom. Są to pospolite dzikie zioła, które rosną u mnie – a z pewnością także u Was - na trawniku, na ścieżce w ogrodzie, przy ogrodzeniu i w zaroślach. Pragniemy uzmysłowić sobie, jakie to czarujące osobowości kryją się w tej niepozornej zieleni, posłuchać, jakie historie mogą nam one opowiedzieć i jakie uzdrawiające moce w sobie skrywają.PodziękowanieZanim wyjdziemy na spotkanie tej etnobotanicznej przygodzie, chciałbym podziękować obu moim nauczycielom, których inspiracje towarzyszyły mi przy pisaniu tej książki. Najpierw rolnikowi z gór Arturowi Hermesowi (1980–1986), którego pustelnicza zagroda znajduje się w megalitycznym miejscu kultowym w górach Jury kantonu Waadt (Szwajcaria). Artur Hermes rozmawiał z dewami i elementarnymi istotami, a krowy przywoływał z pastwiska telepatycznie. Hermes, który swoje życie poświęcił kosmicznemu Chrystusowi i matce Ziemi, wydawał mi się jak nowe wcielenie druida czy jak hierofant z czasów megalitycznych. Jego wzrok mógł rzucić urok, jego głos zaczarować. Hermes ujrzał światło dzienne pod strzechą północno-niemieckiego wrzosowiska. W położonej na uboczu wsi nie było maszyn ani prądu; były rośliny, zwierzęta i cichy bezkres wrzosowiska. Zatem nic dziwnego, że charakteryzowała go refleksyjność, a jego duchowe oko było w stanie sięgać aż do staroeuropejskiego neolitu. Wraz ze szkołą i wojną spadł na niego koszmarny wiek dwudziesty. Nauczyciel z podkręconym do góry wąsem pozwolił mu doświadczyć, jak okrutny może być człowiek wobec innych stworzeń, kiedy to w celu „naukowego eksperymentu" wrzucił przepiękną jaszczurkę do słoika z formaldehydem. W zabłoconych okopach pierwszej wojny światowej poznał zinstytucjonalizowaną nienawiść do bliźnich. Leczył ziołami, był objazdowym artystą i pedagogiem socjalnym. W latach trzydziestych -jego rodzinna wioska stała się wówczas miejscem ćwiczeń dla wojska – głośno przeciwstawiał się powierzchownej romantyce Germanów i ideologicznemu wykorzystaniu tej tak świętej mu tradycji. Jego protest skończył się tym, że postawiono go przed plutonem egzekucyjnym. Jednak jego siła duchowa była tak potężna, że komendant nie mógł się przemóc do wykonania rozkazu. Pozwolił mu uciec. Los przywiódł go w końcu do Szwajcarii. Ponieważ znał się na krowach i uprawie lepiej od innych, został doradcą i przyjacielem grupy rolników z Emmental, a ci darowali mu zagrodę Michała" w górach Jury (Storl 1990, s. 82).Dziewięć roślin, którymi się tutaj zajmujemy, należą do rdzennej flory północnej, środkowej i zachodniej Europy. Miały one swoje stałe miejsce nie tylko w lasach i na polach tego regionu, lecz także w rytuałach, ceremoniach, legendach i medycynie osiadłych tutaj plemion megalitycznych, a później celtyckich i germańskich. Artur Hermes, który swoje spirytualne wizje ubierał w język Rudolfa Steinera, zabrał mnie na duchowe podróże i przywiódł przed moje wewnętrzne oko te dawno minione światy. Światy te, jakkolwiek zamierzchłe, mają jeszcze przeogromny wpływ na nasze dzisiejsze życie.Innym moim mistrzem jest Bill Tallbull, kapłan obrzędowego tańca słońca i szaman roślin z plemienia Tsistsistas (Czejeni). Jako spadkobierca łowców grubej zwierzyny, którzy kiedyś, przed wieloma tysiącami lat, idąc z Syberii zasiedlili Nowy Świat, podarował mi wspaniałą wizję żyjących w wolności paleolitycznych ludzi. Pomógł mi skierować spojrzenie ponad neolit i poza wielkich bogów i bogiń płodności oraz wegetacji. W ten sposób uwolnił mnie od przemożnych obrazów Artura Hermesa, od wiążącej magii osiadłych społeczności rolników i pasterzy. Objawił mi inne, pierwotniejsze rozumienie „zielonego ludu".Bill Tallbull pochodzi z rodziny, która, ciesząc się wolnością, żyła w leśnej dziczy gór Big Horn, aż poza przełom wieków, do czasu, kiedy klęska głodu i policyjna władza państwa zmusiły ją do przesiedlenia się do rezerwatu. Jak wszystkie dzieci Czejenów odebrano go rodzicom i wysłano do „Boarding school" (internatu), gdzie próbowano go „ucywilizować". Mówienie w języku ojczystym było pod groźbą kary cielesnej zabronione. Kiedy jako młody mężczyzna wrócił do rezerwatu, był już prawie wykorzeniony ze swojej kultury. Tym bardziej intensywnie przysłuchiwał się starszym, szczególnie starszym kobietom, które wiedziały dużo o kwiatach. Tak więc powoli staje się „strażnikiem medycyny roślinnej" odpowiedzialnym za kontakty swego plemienia z roślinnymi narodami. Z wodzami „zielonego ludu" pali fajkę pokoju, a każdej wiosny ofiarowuje im „nakrycia" (paski materiału) i tabakę. Należne podziękowanie składam także Billowi Tallbulowi, z którym przez prawie półtora roku, podczas weekendów, wędrowałem po stepach, a także po górach Big Hornu.